Polskie tłumaczenie: “Znak i pieczęć”.
Arka Przymierza, jeden z najbardziej rozpoznawanych i potężnych biblijnych artefaktów, zaginęła w VI wieku p.n.e. i choć Indiana Jones znalazł ją w Egipcie to według etiopskiej tradycji obecnie znajduje się w Kościele Matki Bożej Syjońskiej w Aksum, na północy Etiopii.
“Znak i pieczęć” jest książką o Arce. Graham Hancock wpada na jej trop podczas pierwszej wizyty w Etiopii w roku 1983 (krajem rządziła wtedy junta wojskowa Derg). Jest to powieść głównie o dociekaniach co się stało z Arką po jej zaginięciu, poszukiwaniu wskazówek w architekturze średniowiecza, Biblii i innych źródłach historycznych. Jak na mój ogląd, autor od początku wyszukuje pasujących odpowiedzi do postawionej przez siebie tezy, potwierdzających drogę Arki ze Świątyni Salomona w Jerozolimie do Aksum. Książka ma znamiona dzieła naukowego, ale nim nie jest. “Znak i pieczęć” jest raczej dowolną (czasami miałem również wrażenie, że amatorską) interpretacją wygodnych przesłanek i opinii. Dowodami dla Hancocka są na przykład odszukane w czeluściach historii twierdzenia zbieżne z własnymi. Wedle tej zasady również ta książka będzie dowodzić prawdy dla kogoś, kto przeczyta ją za tysiąc lat.
Najciekawsze fragmenty książki dotyczą moim zdaniem samej Etiopii, podróży autora do tego kraju. Poza wspomnianą wcześniej, Hancock opisuje jeszcze podróż do klasztoru Tana Qirqos i Gonderu oraz najciekawszą, do Aksum, w czasach, gdy miasto znajdowało się pod kontrolą rebeliantów TPLF. Szkoda tylko, że fragmenty te są krótkie.
Dziennik podróży rowerowej w poprzek Afryki z 2010 roku, od Kairu do Kapsztadu - klasycznej transafrykańskiej przygody, którą opisywano już w niejednej książce i za każdym razem w inny sposób. Tym razem jest to, jak wspomniałem na wstępie, dziennik. Każdy etap podróży opisany jest w odrębnym rozdziale, nawet, gdy nic szczególnego się nie wydarzyło dziennik o tym przypomni. Jest więc trochę o pękniętych szprychach, wikipedycznej wiedzy, logistyce podróży, krajobrazach, spotkanych ludziach. Książkę czyta się nieźle, choć nie jest to moja ulubiona forma lektury oraz zabrakło jej nieco dynamiki. Sporo zdjęć mieszanej jakości umila śledzenie postępów uczestników podróży na południe. Autorowi towarzyszyło kilku innych rowerzystów i relacje w zespole są ciekawym wątkiem książki.
Maciej Czapliński kilkukrotnie przedstawia podróż rowerową, jako najlepszą formę podróży. Pomijając zagadnienie oceny, czy jakąkolwiek formę podróżowania można uznać za najlepszą, książka raczej jest zaprzeczeniem tej tezy. Ograniczenia czasowe (spowodowane ważnością wiz lub innymi warunkami), niesprzyjająca aura, grząskie drogi, konflikty w zespole były częstymi powodami, dla których sama podróż była czasami walką z kolejnymi kilometrami i poznawaniem samego siebie, a nie otwarciem na zewnątrz. Podróż z wyczynem mieszają się w tej książce i mimo deklaracji autora, nie do końca jestem pewniec co było ważniejsze.
Dziennik z podróży (czy raczej, jak ją autor określa: „ekspedycji”) przez całą szerokość Afryki od Egiptu do Republiki Południowej Afryki. Podróży nietypowej, bo z użyciem polskiego Fiata 126p. Paweł Arkady Fiedler w dążeniu do wyjątkowości wybrał właśnie ten środek transportu. Wielu przemierzyło kontynent piechotą, przejechało rowerem, ba był już nawet ktoś, kto przejechał Afrykę na hulajnodze. Trudno w dzisiejszych czasach o oryginalność, pozostało chyba wyruszyć w podróż traktorem na biegu wstecznym. Koniec uszczypliwości.
Ekspedycja rozpoczyna się w 2014 w porcie w Gdyni, skąd samochody płyną w kontenerze do egipskiej Damietty. Samochody, bo choć na zdjęciach tego nie widać, ekspedycja poza Maluchem składa się z terenowej Toyoty z dwoma operatorami filmowymi i częściami zamiennymi do Malucha (w tym zapasowy silnik). Podróż przez kontynent trwa trzy miesiące i wiedzie klasyczną drogą przez Afrykę Wschodnią.
Jak na dziennik przystało, ekspedycja opisana jest z typową dla tej formy skrupulatnością. Dużą część wypełniają treści związane z samą jazdą, kamieniami na drodze, odgłosami i pomrukami wydawanymi przez samochód. O Afryce za oknem samochodu jest niewiele: głównie są to zdziwienia miejscowych na widok Fiata 126p, powierzchowne informacje przewodnikowo-wikipedyczne oraz kilka powielonych podróżniczych mitów (np. ten o Wybrzeżu Szkieletowym w Namibii: „Stąd jego ponura sława i nazwa - wybrzeże szkieletów (sic!), od setek porzuconych na nim wraków”).
Na koniec złota myśl autora: „To właśnie upór i determinacja różnią podróżnika odkrywcę od podróżnika turysty.”
Książek o Etiopii jest sporo. W dużej mierze ich autorzy podejmują próbę przekrojowego przedstawienia tego kraju. Jest to zadanie i łatwe i trudne zarazem. Etiopia stanowi geokulturalną enklawę na tle Afryki - Wyżyna Abisyńska wyraźnie określa odrębność Etiopii. Rzutuje to na historię tych ziem, przez co pisanie o tym kraju wydaje się z pozoru proste. Z drugiej strony tytułowy kraj królowej Saby może obezwładnić swoją różnorodnością, eklektyzmem i wyjątkową przeszłością.
Sylvia Pankhurst przemierza Etiopię obierając za przewodniczkę historię, od etiopskiego zarania dziejów po lata autorce współczesne (lata 50-te XX wieku). Książka przedstawia zatem leciwy już punkt widzenia, nieuwzględniający najnowszych odkryć archeologicznych (zwłaszcza dotyczących pochodzenia ludów Etiopii). Nie można uznać jej za aktualne źródło wiedzy. Chronologicznie uporządkowane rozdziały przeplatają te poświęcone sztuce, głównie architekturze Etiopii. Wydaje się, że był to obszar szczególnych zainteresowań Sylvii Pankhurst, gdyż fragmenty te są bardzo szczegółowe i wzbogacone ilustracjami. Zwiedzając Lalibelę książka ta może konkurować z niejednym przewodnikiem. Kontrastowo, rozdziały o literaturze są zdawkowe a ich duża ilość wydaje się nieuzasadniona. Trudno się oprzeć wrażeniu, że intencją autorki było przelanie na papier całej wiedzy o Etiopii a jak wiadomo, pisząc o wszystkim pisze się o niczym. By wznieść się ponad przeciętność zabrakło trochę polotu, który zalała powódź suchych informacji.
Drugi tom afrykańskiego treku jest kontynuacją kroniki podróży pary francuskich podróżników, przemierzających Afrykę piechotą z południa na północ - w tej części od Kilimandżaro do Jeziora Tyberiadzkiego w Izraelu.
Tom drugi nie różni się zasadniczo od pierwszego - ładnie wydany, dużo zdjęć, ten sam sposób pisania, co w tomie pierwszym. Ponieważ pomiędzy lekturą obu części minęło jednak sporo czasu, warto odświeżyć spojrzenie na tą książkę.
Pierwszy rzut oka na okładkę sugeruje, że podobnie jak w tomie pierwszym wydawca zaoszczędził na korekcie (1400 km z Kapsztadu do Kairu to dystans stanowczo za krótki, nawet gdyby przebić się przez środek kuli ziemskiej). Dalsza treść zdaje się potwierdzać tą tezę, ale zapomnijmy o tym, nie o literówki wszak w czytaniu książek chodzi.
Autorzy (w zasadzie powinienem napisać autor, gdyż tylko jeden rozdział napisała Sonia Poussin), kontynuują formę dziennika, przyjętego w tomie pierwszym. Nawet, gdy któregoś dnia wędrówki nic ciekawego się nie dzieje, takiemu dniu poświęcają miejsce wypełnione nudnymi opisami, zmarnowane moim zdaniem próżnym wysiłkiem poszukiwań oryginalności. Być może był to warunek wpisu do Księgi rekordów Guinnessa - przejście kontynentu bez wsparcia z zewnątrz, co jak sami autorzy to podkreślają, było celem tej podróży. Gdyby jednak odchudzić tekst o te fragmenty książka nabrałaby tempa i stałaby się moim zdaniem ciekawsza. Kolejnym zbędnym balastem wydaje się być sięganie do wiadomości encyklopedycznych. Nie jest to przecież przewodnik. Nie wierzę też, by autorzy posiadali taki zakres wiedzy, by na bieżąco zapisywać w dzienniku podróży szczegóły na temat wszystkiego, co widzą.
Reasumując, całość sprawia wrażenie dzieła niedopracowanego, niedotkniętego okiem krytyki. Jest to ładnie wydany pamiętnik, którym autorzy chcą pozostawić po sobie ślad.