Dziennik podróży rowerowej w poprzek Afryki z 2010 roku, od Kairu do Kapsztadu - klasycznej transafrykańskiej przygody, którą opisywano już w niejednej książce i za każdym razem w inny sposób. Tym razem jest to, jak wspomniałem na wstępie, dziennik. Każdy etap podróży opisany jest w odrębnym rozdziale, nawet, gdy nic szczególnego się nie wydarzyło dziennik o tym przypomni. Jest więc trochę o pękniętych szprychach, wikipedycznej wiedzy, logistyce podróży, krajobrazach, spotkanych ludziach. Książkę czyta się nieźle, choć nie jest to moja ulubiona forma lektury oraz zabrakło jej nieco dynamiki. Sporo zdjęć mieszanej jakości umila śledzenie postępów uczestników podróży na południe. Autorowi towarzyszyło kilku innych rowerzystów i relacje w zespole są ciekawym wątkiem książki.
Maciej Czapliński kilkukrotnie przedstawia podróż rowerową, jako najlepszą formę podróży. Pomijając zagadnienie oceny, czy jakąkolwiek formę podróżowania można uznać za najlepszą, książka raczej jest zaprzeczeniem tej tezy. Ograniczenia czasowe (spowodowane ważnością wiz lub innymi warunkami), niesprzyjająca aura, grząskie drogi, konflikty w zespole były częstymi powodami, dla których sama podróż była czasami walką z kolejnymi kilometrami i poznawaniem samego siebie, a nie otwarciem na zewnątrz. Podróż z wyczynem mieszają się w tej książce i mimo deklaracji autora, nie do końca jestem pewniec co było ważniejsze.
Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy” zna chyba większość z nas. Dwadzieścia lat przed wydaniem tej powieści Sienkiewicz podróżował po Afryce Wschodniej. „Listy z Afryki” są dziennikiem tej podróży. Jest rok 1890, autor „W pustyni i w puszczy” w towarzystwie hrabiego Jana Józefa Tyszkiewicza wsiada w Neapolu na statek, skąd przez Kanał Sueski płynie na Zanzibar. W tym czasie Zanzibar i Tanganika znajdują się w obrębie kolonii - Niemieckiej Afryki Wschodniej.
Mierząc dzisiejszymi standardami, była to wyprawa myśliwska, czyli safari. Panowie z Zanzibaru przedostają się do Bagamoyo, gdzie rozpoczynają piesze safari w niedalekie okolice z zorganizowaną przez siebie karawaną. Głównym celem wyprawy wydaje się być strzelanie do zwierząt, co najwyraźniej w tamtych czasach nie było niczym złym. Już wtedy jednak autor zauważa, że w miejscach najłatwiej myśliwym dostępnych niektóre gatunki zwierząt już nie występują (po czym strzela dla sportu do hipopotamów i krokodyli). Opisom przyrody i polowań akompaniują spostrzeżenia dotyczące misji cywilizacyjnej białego człowieka i związanego z nią paternalizmu.
W „Listach z Afryki” próżno szukać literackiego kunsztu trylogii, czy przygody „W pustyni i w puszczy”. Względem nich jest to bardzo sucha robota, wręcz zwykła relacja z Afryki, zapis jaki produkował wtedy zapewne każdy udający się w podobną podróż.
Dziennik z podróży (czy raczej, jak ją autor określa: „ekspedycji”) przez całą szerokość Afryki od Egiptu do Republiki Południowej Afryki. Podróży nietypowej, bo z użyciem polskiego Fiata 126p. Paweł Arkady Fiedler w dążeniu do wyjątkowości wybrał właśnie ten środek transportu. Wielu przemierzyło kontynent piechotą, przejechało rowerem, ba był już nawet ktoś, kto przejechał Afrykę na hulajnodze. Trudno w dzisiejszych czasach o oryginalność, pozostało chyba wyruszyć w podróż traktorem na biegu wstecznym. Koniec uszczypliwości.
Ekspedycja rozpoczyna się w 2014 w porcie w Gdyni, skąd samochody płyną w kontenerze do egipskiej Damietty. Samochody, bo choć na zdjęciach tego nie widać, ekspedycja poza Maluchem składa się z terenowej Toyoty z dwoma operatorami filmowymi i częściami zamiennymi do Malucha (w tym zapasowy silnik). Podróż przez kontynent trwa trzy miesiące i wiedzie klasyczną drogą przez Afrykę Wschodnią.
Jak na dziennik przystało, ekspedycja opisana jest z typową dla tej formy skrupulatnością. Dużą część wypełniają treści związane z samą jazdą, kamieniami na drodze, odgłosami i pomrukami wydawanymi przez samochód. O Afryce za oknem samochodu jest niewiele: głównie są to zdziwienia miejscowych na widok Fiata 126p, powierzchowne informacje przewodnikowo-wikipedyczne oraz kilka powielonych podróżniczych mitów (np. ten o Wybrzeżu Szkieletowym w Namibii: „Stąd jego ponura sława i nazwa - wybrzeże szkieletów (sic!), od setek porzuconych na nim wraków”).
Na koniec złota myśl autora: „To właśnie upór i determinacja różnią podróżnika odkrywcę od podróżnika turysty.”
Drugi tom afrykańskiego treku jest kontynuacją kroniki podróży pary francuskich podróżników, przemierzających Afrykę piechotą z południa na północ - w tej części od Kilimandżaro do Jeziora Tyberiadzkiego w Izraelu.
Tom drugi nie różni się zasadniczo od pierwszego - ładnie wydany, dużo zdjęć, ten sam sposób pisania, co w tomie pierwszym. Ponieważ pomiędzy lekturą obu części minęło jednak sporo czasu, warto odświeżyć spojrzenie na tą książkę.
Pierwszy rzut oka na okładkę sugeruje, że podobnie jak w tomie pierwszym wydawca zaoszczędził na korekcie (1400 km z Kapsztadu do Kairu to dystans stanowczo za krótki, nawet gdyby przebić się przez środek kuli ziemskiej). Dalsza treść zdaje się potwierdzać tą tezę, ale zapomnijmy o tym, nie o literówki wszak w czytaniu książek chodzi.
Autorzy (w zasadzie powinienem napisać autor, gdyż tylko jeden rozdział napisała Sonia Poussin), kontynuują formę dziennika, przyjętego w tomie pierwszym. Nawet, gdy któregoś dnia wędrówki nic ciekawego się nie dzieje, takiemu dniu poświęcają miejsce wypełnione nudnymi opisami, zmarnowane moim zdaniem próżnym wysiłkiem poszukiwań oryginalności. Być może był to warunek wpisu do Księgi rekordów Guinnessa - przejście kontynentu bez wsparcia z zewnątrz, co jak sami autorzy to podkreślają, było celem tej podróży. Gdyby jednak odchudzić tekst o te fragmenty książka nabrałaby tempa i stałaby się moim zdaniem ciekawsza. Kolejnym zbędnym balastem wydaje się być sięganie do wiadomości encyklopedycznych. Nie jest to przecież przewodnik. Nie wierzę też, by autorzy posiadali taki zakres wiedzy, by na bieżąco zapisywać w dzienniku podróży szczegóły na temat wszystkiego, co widzą.
Reasumując, całość sprawia wrażenie dzieła niedopracowanego, niedotkniętego okiem krytyki. Jest to ładnie wydany pamiętnik, którym autorzy chcą pozostawić po sobie ślad.
Trzecia książka Ady Wińczy (właściwie powinienem napisać - pierwsza - gdyż jest to pierwsza chronologicznie książka tej autorki), którą przeczytałem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Tak, jak dwie poprzednie i w tym przypadku autorka serwuje dobry kawałek literatury. Jak się można domyślić z tytułu, jest to również książka osadzona na pograniczu Kenii i Tanzanii, na ziemiach zamieszkałych przez Masajów.
„Wspaniali Masajowie” jest amatorską próbą napisania monografii tego ludu. Amatorską, gdyż Ada Wińcza etnografii uczyła się doświadczalnie, przez wiele lat obcując z Masajami, poznając ich obyczaje i kulturę jako ich sąsiad i partner podczas prowadzonych przez siebie komercyjnych safari. Książka nie jest zatem efektem systematycznych badań, lecz próbą usystematyzowania wieloletnich doświadczeń. Rzeczowe rozdziały o strukturze plemiennej, genezie i wierzeniach uzupełniają bezpośrednie opisy spotkań z Masajami, świetnie wzbogacając tekst. Wydaje mi się zresztą, że autorka lepiej czuje się w swobodnej narracji, niż w rygorach publikacji naukowych. Sama tego dowodzi pod koniec książki wyraźnie odbiegając od początkowej formy.
Z pewnością nie jest to kompletne dzieło o Masajach, na pewno mamy jednak do czynienia ze solidną lekturą uzupełniającą.