Yaho de VilleYaho de Ville AfrykaWyprawy AparatZdjęcia ListNewsy KsiążkaKsiążki CDMuzyka PlecakPlecak komarMalaria iLinki SamolotTorebki AutorKontakt

Notatnik

Wstęp Eurocity Maroko Sebta Grand taxi Hash Bar Gdzie te wielbłądy? Sahara Zachodnia Przyjaciel z Laayoune Przepis na tadżine Mauretania Posterunek w Guergarat Boczek na pustyni Węglarką wgłąb Sahary Pikap z lodówką Koza w sosie własnym Chinguetti Za dużo słońca Samochodowy biznes Przez busz do Mali Mali Jeszcze jeden minibus Ségou Klepać blachę Orzeszki Kola Przerwa techniczna Ghana Żaby na granicy


Eurocity

Z Przemkiem spotkaliśmy się w Internecie - odpowiedział na zapytanie, które zadałem na grupie dyskusyjnej poszukując chętnych do wspólnej wyprawy. Kilka tygodni przed wyjazdem spotkaliśmy się na piwie omawiając szczegóły, potem ustaliliśmy, że spotkamy się w pociągu.
Intercity do Berlina. Jadę z Warszawy, Przemek ma wsiąść po drodze, nie pamiętam czy w Koninie, czy w Kutnie. Są miejscówki, więc i tak jest mało prawdopodobne, że będzie miał miejsce obok mnie.
Naprzeciwko siedzi atrakcyjna, młoda kobieta. Jest oburzona - obsługa pociągu odmówiła, bowiem przykręcenia klimatyzacji. To nic, że tylko ona jest na tyle skąpo ubrana, że jest jej zimno. Pępek świata.
Pociąg zatrzymuje się gdzieś na stacji, przez okno widzę Przemka, nie dostrzegł mnie. Wsiada do wagonu, ma miejscówkę obok mnie.

Maroko

Sebta

Na promie Hiszpański autobus powoli, serpentyną, zjeżdża w kierunku granicy. Zza zakrętu wyłania się obraz granicznego przejścia - na wiodącej wybrzeżem Morza Śródziemnego drodze rozsiadły się parterowe budynki urzędników, budki odpraw celnych, kantory i inne urzędy. Tutaj styka się kultura europejska z tradycją Maghrebu, świat świeckiej Europy z Islamskim Marokiem.
Granica wita podróżnego tuzinami ludzi, wędrujących z miejsca w miejsce, plastikowymi torebkami fruwającymi w podmuchach suchego wiatru, wiszącymi na płocie, chłopakami siedzącymi na wzgórzach.

Grand taxi

Pierwszy kontakt z Marokiem, na dworcu autobusowym w Tetouan, zapowiadał ciężką walkę z miejscowymi cwaniakami. Ilekroć szliśmy za ich wskazówkami, kończyliśmy przed taksówką albo byliśmy o krok od kupienia biletu na 'jedyny autobus', który odjeżdżał dopiero jutro. Pozostało nam, więc liczyć tylko na siebie.
Mając pierwszy krok opanowany, drugą przeszkodą było przepychanie się z 'bagażowymi', którzy nielegalnie inkasowali opłaty za przewożony w autobusie bagaż. Agresywni, z chytrym uśmiechem w oku wyciągali rękę po zapłatę nawet wtedy, gdy przyglądali się tylko jak sami wkładamy plecaki do bagażnika. W Chefchaouen ledwo nie doszło do rękoczynów, gdy jeden z nich ściągał mnie na dół, wchodzącego z plecakiem na dach autobusu.
Tuzin plecakowiczków wylał się na plac dworca w Sidi-Kacem, wszyscy zmierzali do Fez, wszyscy liczyli na autobus, który się nie pojawił. Wiedzeni podróżniczym instynktem ruszyliśmy przed siebie w poszukiwaniu miejsca, skąd odjeżdżają taksówki - dumnie nazywające się grand taxi Mercedesy.
Postój był niedaleko, dotarliśmy tam jako pierwsi i natychmiast zostaliśmy otoczenie przez kierowców oferujących przejazd. Żądana przez nich cena była nieakceptowalna więc zaczęliśmy się targować. Nie trwało to długo, gdyż wkrótce przyszli pozostali turyści, otworzyli portfele, wsiedli do taksówek i odjechali. Dalsze targowanie nie miało sensu, pozostali kierowcy nie chcieli ustąpić nawet z jednego Dirhama.

Hash Bar

Medyna w Casablance nie urzeka egzotyką. Jest ciekawa, ale nie specyficzna. Odwiedzając to miejsce po zmroku jest jednak szansa wmieszania się w tłumek podejrzanych typków, wypróbowania miejscowej hariry bądź spędzenia czasu przy kolejnych szklaneczkach mocnej herbaty. W poukrywanych w zaułkach lokalach, tam gdzie głośna muzyka i piłkarskie mecze w telewizji, można zbratać się z wielobarwną gawiedzią palącą haszysz. Palą zarówno mężczyźni jak i kobiety, twarze zmęczone i zużyte, brzydkie kobiety wątpliwej moralności i bredzący w malignie postaci.
Zwykłe stoły pokrywają okruchy nikotyny i skrawki bibuły. Na nich zwykłe papierosy przerabia się we wzmocnione haszyszem skręty, które wyglądają niczym małe trąbki. Papierosy, haszysz a nawet same bibułki sprzedają na sztuki niewyróżniający się z otoczenia podpieracze ścian. Ktoś za plecami uparcie próbuje nawiązać kontakt, nie rozumiejąc, że w ogóle nie pojmuję, o czym mówi. Jego ręce nie potrafią już skręcić skręta, więc robi to za niego ktoś inny.

Gdzie te wielbłądy?

Jadąc do Maroka miałem wyobrażenie o tym kraju zbliżone do Egiptu lub Bliskiego Wschodu. Pustynia, suche góry, tradycyjnie ubrani miejscowi. Tymczasem rzeczywistość okazała się inna. Wjeżdżając od północy, Maroko wita zielonymi wzgórzami i kaktusami, widokami zgoła odmiennymi od niemal jałowych krajobrazów po wschodniej stronie kontynentu. Rozległe pola uprawne przechodzą w ugór dopiero na południe od Marakeszu.
Przemierzając kraj na południe wypatrywałem wielbłądów - żywych symboli pustyni, ale oprócz kilku zmarniałych sztuk, których właściciele oferowali turystom przejażdżki, pierwsze zobaczyłem dopiero na południe od Agadir, tam gdzie właściwie Maroko się kończy a zaczyna Sahara Zachodnia.

Sahara Zachodnia

Przyjaciel z Laayoune

Laayoune Spotkaliśmy go w piekące południe, zaraz po wyjściu z autobusu. Przechodził przypadkiem obok, roznosząc ulotki. Za tydzień miały odbyć się lokalne wybory, w ręku miał pakiet kartek z rysunkiem wielbłąda. Według danych z 1995 roku dotyczących Maroka, tylko 44% ludności powyżej 15 roku życia rozumie słowo pisane. Inni kandydaci występowali pod postacią drzewa, domu i otwartej dłoni.
Przyjaciel Przyjaciela był inżynierem w miejscowym magistracie, na saharyjskie warunki był zamożnym człowiekiem - miał pracę, mieszkanie, samochód i kochankę. Miał telefon komórkowy, przez który rozmawiał z żoną, podczas gdy kochanka siedziała mu na kolanach. Inżynier nie rozstawał się z plastikowym woreczkiem, pełnym figowej wódki i gdy mu jej brakowało wsiadał do starego gruchota i jechał na melinę po więcej. Wódkę przelewał do butelki po coli, na stole rządził ogólny bałagan: puste woreczki, resztki jedzenia, kipy papierosów i haszysz.

Przepis na tadżine

Tradycyjna marokańska potrawa przygotowywana jest z różnorodnych składników. Wspólny mianownik wszystkich kulinarnych kompozycji o tej nazwie stanowi charakterystyczny płaski garnek z jeszcze bardziej charakterystyczną przykrywką w kształcie wietnamskiego kapelusza.
Tadżine Do podstawowej wersji tadżine a'la Layounne, potrzebne będą:
  - pół kg świeżej, pokrojonej w kostki baraniny;
  - kilka pokrojonych w plastry ziemniaków;
  - kilka obranych i pokrojonych w plastry cebul;
  - inne warzywa według uznania;
  - po łyżeczce kminku, mielonej kolendry, imbiru i czarnego pieprzu;
  - łyżka oliwy z oliwek;
  - sól do smaku;
Na dno płaskiego garnka wylać oliwę i podsmażyć na niej cebulę. Następnie ułożyć pociętą na kawałki baraninę i dusić pod przykryciem aż do zmiany koloru, po czym dodać przyprawy. Dodać wody, by przykryła mięso, posolić i dodać pozostałe warzywa ustawiając z nich piramidkę. Dusić pod przykryciem na małym ogniu przez półtorej do dwóch godzin, w razie potrzeby uchylając pokrywkę pod koniec procesu.
Gotową potrawę podaje się w garnku wprost na stół i spożywa rękoma, zamiast sztućców używając kawałków chleba.

Mauretania

Posterunek w Guergarat

Granica Granica Sahary Zachodniej z Mauretanią to pole minowe. Pomiędzy posterunkami znajduje się pas ziemi niczyjej, przez który wije się piaszczysta droga, mijając wraki tych aut, którym się nie udało.
Mauretania wita wojskowym Land Roverem i skleconymi z byle czego budkami żandarmerii. Liche, skrzypiące i trzeszczące pod naporem suchego wiatru budy. Wichura hula w zakamarkach, niesie wdzierający się wszędzie piach, miesza się z odgłosami pozostawionego na odsłuchu radia.
Jeden z żandarmów zabiera paszporty do budy, twarz niemal szczelnie ma osłoniętą ciemnozielonym, wojskowym zawojem. W środku, kolejny żandarm przyrządza posiłek. Zwalista postać z niewielkim scyzorykiem, który niemal ginie w jego wielkiej dłoni obiera ziemniaki i cebulę. W garnku moczy się już kawałek kości.
Wokół pustynia. Nudna, płaska. Tylko gdzieniegdzie piętrzą się zwały szorstkich, pumeksowatych głazów. Oprócz tych dwóch wątłych chatek nie ma nic.

Boczek na pustyni

Nouâdhibou to pierwsze miasto w Mauretanii na szlaku z północy. Wydaje się również, że ostatnie, gdyż choć po asfaltowych ulicach jeżdżą Mercedesy i inne limuzyny to jedyne drogi dalej wiodą atlantycką plażą, lub piachem wzdłuż torów kolejowych. Oba kierunki są niemal nieprzejezdne dla zwyczajnych samochodów z napędem na jedną oś.
Miasteczko żyje portem rybackim i terminalem załadunkowym rudy żelaza, transportowanej z odległych kopalń w Zouérat, na pustyni. Jest to również przystanek podróżników przemierzających Saharę w kierunku Czarnej Afryki.
Świetlica kempingu Abba, zaadaptowana z budynku starej szkoły jest jednym z tych miejsc, gdzie można spotkać wędrowców spotkanych wcześniej w Dakhli lub Tan Tan. Wieczorami, pod baldachimem tysięcy trzepoczących w świetle lamp owadów, przy kubku mocnej herbaty, towarzystwo omawia zdarzenia dnia i snuje plany na jutro, następny tydzień, miesiąc.
Dzisiaj jest kilku Holendrów, przemierzających kontynent dwoma Land Cruiser'ami. Planują przedostanie się do Afryki Wschodniej poprzez Republikę Środkowo-Afrykańską i Sudan - ponoć od tej strony da się wjechać na południe tego kraju. Ponoć w RŚA wszędzie jest stosunkowo bezpiecznie, poza posterunkami policji, żandarmerii i wojska.
Inne miejsce zajmuje kompania około dziesięciu mężczyzn, nie wyglądają na turystów. Zwykłe twarze, jakie można spotkać na dworcu PKP w Białymstoku. Któryś z nich przynosi talerz wyłożony grubymi na kciuk plastrami boczku (skąd u licha boczek w Mauretanii) i cebuli. Słyszę raźne przywitanie delikatesu: Nu, dawaj, pokuszajem!

Węglarką wgłąb Sahary

Mauretania szczyci się jednym z najbardziej osobliwych połączeń kolejowych świata. Tory prowadzą wgłąb pustyni, 700 km od Nouâdhibou i Atlantyku, gdzie w odkrywkowych kopalniach pozyskiwana jest ruda żelaza. Trzy razy dziennie, trzy lub cztery lokomotywy ciagną liczący niemal dwa i pół kilometra skład dwustu wagonów z urobkiem. Trzy razy dziennie pociąg wraca pusty i tylko jeden z nich ma doczepiony jedyny wagon pasażerski.
Pociąg Gdy w oddali słychać pomruk dziesięciu tysięcy koni mechanicznych trzech lokomotyw, na przystanku panuje ożywienie. Setki podróżnych zbiera pozostawione w piachu bagaże - torby, worki, walizki, meble, motorowery. Jeszcze zanim lokomotywy się zatrzymają, następuje szturm na wagony. Zaangażowani wspinaczką do środka węglarki nie widzieliśmy co się działo pod jedynym wagonem pasażerskim, wcześniej spotkaliśmy Kanadyjczyka, który zamierza spróbować dostać się do środka drugi raz - wczoraj mu się nie udało.
Pociąg nie zatrzymuje się na długo, wkrótce słychać dobiegający z oddali pomruk, zbliża się - huk i nagłe szarpnięcie szarpniętego wagonu zwala z nóg nieprzygotowanych. Ruszamy. Mijamy miasto, setki wagonów wije się na zakrętach jak czarna kobra na piasku. Wkrótce pęd powietrza i wdzierający się w oczy pył zmuszają do odwrócenia głowy w tył. Podróżni układają się na podłodze.
Pół godziny jazdy wystarcza, by leżące nieruchomo ciała pokrył beżowy pył Sahary. Kobiety nakrywają się szczelnie kolorowymi chustami, widać jak znajdujące się pod spodem dzieci wiercą się, przepychają i kasłają. W innym końcu węglarki mężczyźni nie bacząc na piasek ćmią charakterystyczne dla Maurów, nabite tytoniem lufki. Ktoś sika do kubka.

Pikap z lodówką

Chôum to właściwie tylko przystanek przy torach. Nocą widać tu tylko prostokątne zarysy kilku szop i jedno lub dwa światełka naftowych lamp. Zaraz po przyjeździe pociągu miejsce ożywa na chwilę, ciemność przenikają ruchome snopy świateł samochodów oraz nawoływania szukających się ludzi.
Z ciemności wyławia nas kierowca pikapa. Jesteśmy ostatnimi jego pasażerami, reszta siedzi już przycupnięta z tyłu, na pace. Wspinamy się na górę. Nie jest łatwo, w rogu stoi bowiem wysoka lodówka, zajmując czwartą część powierzchni samochodu. Używając tyłka i kilku polskich słów znajdujemy kawałek miejsca dla siebie.
Mam szczęście - trafiłem na oponę - choć twarda i oprócz mnie siedzi na niej kilku Maurów nie mogę narzekać. Przemek trafił gorzej - próbował szczęścia w środku "towarzystwa", zaraz przed lodówką i trafił na coś kanciastego. Za późno było się wycofywać, zresztą nie było dokąd, najbliższe cztery godziny spędził balansując w półprzysiadzie, desperacko łapiąc sznurów mocujących lodówkę. Jakby tego było mało, miał nadwyraz kościstego sąsiada, wpychającego spiczaste kończyny w każde wolne miejsce.
Walka. Każdy wybój, każdy podskok auta i dziesiątki kończyn, nóg i rąk próbuje zdobyć trochę terenu, skrawek siedziska, centymetr opony, kawałek sznurka.
O świcie wyjeżdżamy z płaskiej pustyni na kręte drogi wyżyny Adrar. Liczę... liczę jeszcze raz... jest nas dwudziestu jeden.

Koza w sosie własnym

Oaza w Ouadâne przedstawia sobą posępny przykład przeszłej świetności i obecnego upadku. Po tym, jak wymarł handel karawanowy, z ważnego ośrodka wymiany barterowej i kultury, Ouadâne przeistoczyła się w oazę widmo - skaliste wzgórze, tuzin daktylowych palm, garść ludzi i kóz.
Chodząc między opustoszałymi domostwami trudno dziś sobie wyobrazić, że było to miejsce tłumne, gwarliwe, z setkami wielbłądów, tonami soli i daktyli. Dzisiaj przywitało nas dwóch chłopców, na podwórzach kryli się nieliczni ludzie, onieśmieleni wizytą.
W jednaj z chat, pod zawieszoną na żerdziach płachtą, kobiety przyrządzały posiłek, mężczyźni w przyległej chacie popijają herbatę, kurzą fajki. Dzisiaj na obiad koza, szczątki zwierzęcia lądują między nas na wielkiej, blaszanej misie. Mężczyźni ochoczo zabierają się do konsumpcji. Chata wypełnia się ciamkaniami, chrząkaniem. Mięso zostało ugotowane w wodzie z niewielką ilością przypraw, zastanawiam się, czy było posolone. Z kupy gorącego mięsiwa wyławiamy rękoma co apetyczniejsze kawałki. Goszczący nas Maurowie używając dłoni prawej ręki oddzielają lepsze kąski, podsuwają je w naszą stronę.
Wokół bzyczą setki much, podczas zbliżania porcji do ust trzeba uważać, by któraś nie usiadła i nie przyległa do tłuszczu. Sprytniejsze siadają wprost na kupie mięsa, mniej sprytne przyklejają się i szybko, giną. Kilka odnalazłem i odlepiłem, potem przestałem zwracać na to uwagę.
Na deser pijemy z jednego kubka wodę a następnie myjemy ręce w jednej misie. Na talerzu pozostają już tylko nawinięte na patyczki jelita, kawałki kości i inne niezidentyfikowane części kozy. Teraz zajmą się tym kobiety i dzieci. Kobieta

Chinguetti

Noce spędzone na pustyni należą do tych chwil na szlaku, które na długo pozostają w pamięci. Jałowa izolacja, odcięcie od cywilizacji, telefonu, nawet prądu oraz przejmująca cisza i gdwieździste niebo, które tylko na pustyni lśni taką miriadą gwiazd.
Po upalnym dniu, na plecionych matach zaznajemy odpoczynku. Z głową na plecaku, szklaneczką mocnej, mauretańskiej herbaty czas zdaje się nie mieć wymiaru a Europa wydaje się być nieskończenie daleko. Niemal doskonałą ciszę przerywają tylko odgłosy bosych, dziecięcych stóp, biegających po piasku, zaintrygowanych obecnością gościa.
Gospodarz poczęstował nas miejscowym napitkiem, drinkiem z koziego mlega, zimnej wody i Fanty. Na sąsiednich matach baraszkuje z kobietami nasz kierowca i jego przyjaciele. Ktoś przyniósł zamknięty w plastikowy worek magnetofon, arabska, wibrująca muzyka sączy się cichutko z głośnicza. Kobiety się śmieją, tańczą. Za dnia okryte szczelnie od stóp do głów odkrywają nieco barwne suknie - mehlafy, pląsają w blasku gwiazd z iście afrykańską pasją. W powietrzu unosi się kuszący zapach perfum.
Wszystko to trwa krótko. Za krótko. Mija równie szybko, jak zapada zwrotnikowa noc. Zostaje potem na długo, syrenim śpiewem ciągnąc spowrotem do Afryki.

Za dużo słońca

Tajemniczy uśmiech kierowcy zdradzał niespodziankę. Byliśmy ostatnimi pasażerami odjeżdżającego lada chwila pikapa. Nasze miejsca, z tyłu samochodu wygladały wygodnie - na tylną burtę zarzucone były bowiem nasze plecaki, żadnych ostrych krawędzi. Zanim jednak wskoczyliśmy na górę, na worki zarzucono plecioną siatkę, czarną od nasiąkniętego, brudnego oleju. Miny nam zrzedły a usmiech kierowcy się powiększył.
Jazda zapowiadała się na przyjemną, pomijając perspektywę urobionych spodni zajęliśmy całkiem dobre pozycje, oprócz nas jechało może szesnaście osób, co jak na lokalne warunki nie stanowi tłoku. Czekało nas siedem godzin jazdy dobrą, asfaltową drogą przez monotonną, płaską pustynię.
Z nieba lało się słońce. Bezlitosne, południowe promienie zdawały się skupiać całą swą energię na pędzącym samochodzie. Im szybciej jechaliśmy, tym bardziej żar dawał się we znaki. Rozpalone powietrze nie dwało ochłody, przenikało ubrania, chuczało w uszach. Po siedmiu godzinach, w Nawakszut, mieliśmy już dość.
Odczułem to fizycznie mdłościami, zawrotami głowy i kiepskim samopoczuciem. Pomogły zimne okłady i chłodny prysznic co piętnaście minut.

Samochodowy biznes

Przemyt używanych (w tym kradzionych) aut do Afryki Zachodniej od wielu lat przyciąga w te strony świata żądnych pieniędzy i przygód. Jeden z handlarzy z Laayoune (Sahara Zachodnia) zarzekał się, że po trzech kursach w miesiącu, jest się ustawionym na cały rok. Cło na samochody w Afryce liczone jest w setkach procent ich wartości.
Najbardziej opłacalne marki to dostawcze minibusy i wany Mercedesa z silnikami diesla, które można później zobaczyć na ulicach, przewożące towary i ludzi. Samochód można sprzedać już w Nouâdhibou, choć lepszy interes można ubić (w zależności od typu auta) w Nawakszut, Dakarze lub jeszcze dalej. Źle przygotowana transakcja może okazać się jednak finansową porażką.
W Nouâdhibou spotkaliśmy kilku Anglików, którzy przyjechali piętnastoletnim Land Roverem 110 z silnikiem benzynowym. Planowali dojechać nim co najmniej do Dakaru, ale Senegal wprowadził zakaz wjazdu dla pojazdów starszych niż pięć lat, więc postanowili sprzedać auto tutaj. Samochód, który kupili w Europie za 2.400 USD sprzedali zaledwie za połowę tej kwoty - 1.200 USD. Dodatkowo, ten z nich, na którego auto było zarejestrowane musiał pojechać do Senegalu "na piwo", by po przekupieniu urzędników wrócić z nieskalaną pieczątkami celnymi wizą. Koszt takiej wycieczki pokrywa kupujący ale targować się trzeba ostro.

Przez busz do Mali

Zapowiadało się na przyjemną przejażdżkę pikapem. Mieliśmy dobre miejsce, samochód wyglądał dobrze a odjazd nastąpił mniej więcej o czasie. Po kilku godzinach jazdy zatrzymaliśmy się gdzieś na pustkowiu na nocleg - w pobliżu było zaledwie kilka chat, kóz i parę kotów.
Drugiego dnia zostało już tylko kilkadziesiąt kilometrów i nie zapowiadały się żadne niespodzianki. Droga było co prawda trudna, bo w kilku miejscach deszcze poważnie ją rozmyły ale dla terenowej Toyoty nie było to trudną przeszkodą. Tymczasem, na prostym odcinku łatwej drogi przez busz, w tylnej części samochodu coś strzeliło. Auto stanęło.
Prawdopodobnie rozpoczęliśmy podróż z już uszkodzoną częścią, gdyż mechanik (w Afryce, począwszy od pikapa, obok kierowcy zawsze jedzie mechanik od 'brudnej roboty') od razu wiedział o co chodzi. Uszkodzona półoś trafiła pod fotel, kierowca włączył napęd na cztery koła (w ten sposób, pomimo braku przeniesienia napędu na tył, możnaby jechać dalej) i ruszył do przodu. Samochód jednak ani drgnął, pod podwoziem ponownie coś zachrzęściło, tym razem z przodu. Mechanik zanurkował i z nową zdobyczą, w postaci solidnego kawałka metalu wielkości przedramienia (bodajże przegubu) był zaraz spowrotem.
Na dachu Sytuacja stawała się niewesoła. Drogę, którą jechaliśmy pokonują bowiem o tej porze roku tylko samochody takie jak nasz, najwyżej raz dziennie. Szybko jednak znalazło się rozwiązanie. Na zdjętym kole mężczyźni zapletli gęstą siatkę, napinając ją jak skórę bębna djembe. Dzięki temu, po założeniu koła, urwane śruby półosi wpasowały się w płytkie otwory w kole, dociskane przez napięty sznur. Prowizorka i inwencja utrzymują w ruchu większość afrykańskich samochodów, więc gdy ruszyliśy i przejechaliśmy kilometr, byłem niema pewni, że "patchwork" na tylnym kole będzie jeszcze długo służył.
Nasza pewność utopiła się razem z połową samochodu, grzęznąc w niespodziewanej przeprawie przez małe rozlewisko. Właśnie w tym momencie głuchy trzask oznajmił kolejną przerwę techniczną. Wyciągnięcie samochodu na suchy ląd wymagało pomocy okolicznych tubylców i kosztowało każdego z nas parę kropli potu. Gdy w końcu osiągnęliśmy ląd, mechanik załamał ręce - urwały się resztki śrub i nie było szans na dalszą jazdę.
Była godzina dziewiąta rano. Podróżni rozpierzchli się pod okoliczne drzewa w poszukiwaniu cienia. Ktoś zaczerpnął wody i na kilku gałązkach ugotował herbatę. Upływ czasu odmierzało nam drzewo - cień, w którym ledwo się we dwójkę mieściliśmy przesunął się, skurczył, po czym pojawił się po drugiej jego stronie.
Kilkaset metrów od nas była mała wioska - kilkanaście tubylczych chat, otoczonych gęstym, kolczastym "żywopłotem". Z oddali było tylko widać kryte strzechą, stożkowate dachy. Tutaj zaopatrywaliśmy się w wodę. Początkowo do wsi chodziliśmy sami, potem wzorem Maurów posyłaliśmy z pustą butelką miejscowych chłopców. Puryfikowana jodyną woda nie gasi jednak pragnienia i jest niesmaczna. Po dwóch butelkach zrezygnowałem z tego dodatku. Czas mijał powoli, cienie się wydłużały i nic nie wskazywało na radykalne odwrócenie losu. Przez cały dzień pojawił się jedyny, jadący w przeciwnym kierunku samochód, części zapasowe mogliśmy więc otrzymać najwcześniej za 24 godziny.
Po południu wygłodniali podróżni zorganizowali zrzutkę i za składkowe pieniądze kupili we wsi kozę, pożyczyli garnek, nazbierali chrustu i podetnąwszy zwierzęciu gardło zjedli je w sosie własnym. Miejsce naszej niedoli zaczęło przypominać regularny obóz, ludzie zaczęli się bratać i kombinować co robić dalej. Do najbliższej miejscowości pozostało, jak powiadali, trzydzieści kilometrów.
Postanowiliśmy iść na piechotę. Właściwie, to postanowił to Przemek, bo ja mogłem tu siedzieć z resztą kompanii do jutra. Próbowaliśmy nakłonić jeszcze kilku podróżnych, ktoś wpadł na pomysł by wynająć osła i wózek ale ostatecznie wszyscy zostali. Poszliśmy zatem we dwójkę, słysząc rady byśmy zawracali, bo sami się zgubimy. Po godzinie dogonił nas jeden z Maurów.
Zmrok zapadł szybciej niż się spodziewaliśmy, w odnalezieniu drogi pomagał nam blask księżyca. Czasem nie było to łatwe, gdyż droga to dwa ślady po kołach, rozdwajające się, ginące w błocie i piachu. Kilka razy brodziliśmy po kolana w wodzie.
Mniej więcej po każdej godzinie marszu zbliżaliśmy się do mikrych wiosek, gdzie zatrzymywaliśmy się na kwadrans by odpocząć i zaspokoić pragnienie. Wchodząc do zagrody zastawaliśmy zwykle całą wioskę śpiącą pokotem na podwórzu, ktoś się zrywał i bez słowa pędził gdzieś w ciemność, by po chwili wrócić z kalabasą pełną wody. Wody smakującej czasem jak ziemia, czasem z posmakiem koziego mleka lub kalabasy. O pierwszej w nocy trafiliśmy do wioski zamieszkałej przez Maurów, gospodarz ugościł nas mlekiem i makaronem. Po trzech godzinach leżenia w mokrych od potu ubraniach i patrzenia w gwiazdy ruszyliśmy dalej.
Rzekome trzydzieści kilometrów rozciągnęło się niewiadomo dokąd. Szliśmy do świtu, czerwona bańka słońca zaczęła wspinać się w górę zapowiadając kolejny gorący dzień a naszego celu nie było widać. Droga stała się trochę lepsza, bardziej sucha, ale trudniejsza w marszu - ślady kół tworzyły dwie piaszczyste ścieżki, po którch szło się jak po linie. Nasz Maur, pozbawiony ciężaru plecaka szedł z przodu dyktując tempo. Dla mnie było już wszystko jedno, czy został nam jeden kilometr, czy dziesięć a skręcone w kłebek żmije, które Maur tłukł zdjętym pantoflem miałem za nic (gdy to teraz piszę, zastanawiam się, czy gdyby nie on, to czy zauważylibyśmy gada i czy przypadkiem nie zawdzięczamy mu czegoś więcej niż tylko towarzystwa). Cały byłem mokry i przeklinałem każdy zbędny gram, który dźwigałem na plecach. W jednej z kolejnych wiosek na dnie blaszanego kubka z wodą zauważyłem kręcące się żwawo robaki - wodę wypiłem, pozostawiając stworzonka w resztce na dnie.
W Nara byliśmy o dziesiątej rano, szliśmy siedemnaście godzin.

Mali

Jeszcze jeden minibus

Jeśli miałbym wskazać najbardziej niewygodną i męczącą podróż minibusem, jaką odbyłem, to byłby to przejazd w Mali, z Nara do Bamako. Celowo piszę "minibusem", gdyż jeżeli chodzi o duże autobusy to na pierwszym miejscu od wielu lat plasuje się przejażdżka z Mwanzy do Aruszy w Tanzanii. Tam dokuczały wyboje i kanciaste siedzenie, tutaj przyczyną jest miejsce, a właściwie jego brak.
Wszędzie w Afryce, w minibusach podróżuje po cztery, najwyżej pięć osób w rzędzie. Wszędzie, gdzie do tej pory byłem, oprócz Mali. Tutaj udaje się zmieścić po sześciu pasażerów, i nie jest tego przyczyną jakaś nadzwyczajna, chuda postura Malijczyków, endemiczna kościstość. Nie, ludzie ci są w biodrach tacy sami, jak w Sudanie, czy Ugandzie.
Fizyka jest nieugięta. Co przystanek, gdy podróżni po krótkiej przerwie zajmują na powrót miejsca w blaszanym wehikule, obserwuję młodzieńca, który siedzi w rzędzie obok. Zawsze wchodzi jako ostatni, gdy pozostała piątka siedzi już na ławce. Wsuwa się pomiędzy sąsiadów a następnie opada na dół, starając się sięgnąć tyłkiem ławki. Sztuka ta jest trudna i dopiero po kilku kilometrach wyboistej drogi tylna część ciała młodzieńca zsuwa się z bioder milczących sąsiadów zajmując swoje miejsce.

Ségou

Alassane z Segou Alassane trzęsie się w gorączce - od kilku dni przechodzi malarię. Jego rodzina mieszka na przedmieściach miasteczka, w spokojnej dzielnicy Ségou, otoczonej starymi budynkami w kolonialnym stylu. Rodzice Alassane, dziadkowie i bracia mieszkają razem - murowane obejście otacza niewielki plac, pośrodku którego rośnie duże drzewo, wokół znajdują się pomieszczenia gospodarcze i pokoje domowników. Życie koncentruje się pod drzewem, na drewnianych ławkach, w fotelach z plecionych plastikowych wężyków. W zamkniętych pomieszczeniach jest za gorąco, by dłużej tam przebywać.
Nad wejściem do jednej z izb wisi telewizor. Wieczorem, oprócz wszystkich członków rodziny, przyciąga setki tysięcy małych muszek, których ruchoma chmura tworzy przed czarno-białym ekranem mglistą poświatę, niczym puch na dmuchawcu.
W narożu podwórza znajduje się wejście do toalety. Po gorącym dniu, z wiadrem pełnym chłodnej wody, wyciągniętej wprost ze studni, mieszkańcy domostwa zażywają kąpieli. Ściany toalety sięgają mi do wysokości piersi, nade mną rozgwieżdżone, afrykańskie niebo. Jedna ze ścian jest jednocześnie przegrodą oddzielającą podwórze od ulicy, po drugiej stronie, nie dalej niż dziesięć metrów ode mnie wznosi się minaret. Polewając wodę z wiadra mogę jednocześnie obserwować, co się dzieje na ulicy, przy akompaniamencie muezzeina nawołującego do modlitwy przez megafon meczetu.

Klepać blachę
Za placem, z którego odjeżdżają miejscowe pikapy, znajduje się "cech rzemiosł różnych" Mopti. Ktoś nieprzyzwyczajony do afrykańskiej rzeczywistości, mógłby to miejsce wziąć za skup złomu lub dzielnicę biedy. Tymczasem skupisko bud i mikrowarsztatów tworzy swoisty zakład przetwórczy, zamieniający z pozoru nie nadający się już do niczego złom w produkty codziennego użytku. Tutaj powstają garnki, patelnie, piecyki kuchenne i części zamienne.
Pośrodku tego wszystkiego, pod szmacianą wiatą, kilku znudzonych podróżnych czeka aż los się nad nimi zlituje i ześle kolejnych pasażerów, by ich pikap mógł w końcu odjechać. Patrzą, jak po sąsiedzku powstaje rękodzieło.
Najpierw, spory połać zardzewiałej blachy po starej beczce, uderzany ciężkim płaskownikiem traci wszystkie górki i wybrzuszenia, stając się w miarę prostym arkuszem. Niebieskie resztki farby fruwają strzelają w powietrze. Następnie, za pomocą przecinaka, specjalista wycina uprzednio odrysowane od szablonu kształty. Kolejny krok to złączenie powstałych w ten sposób elementów w jedną całość, wypicie herbaty, odpoczynek. Po pięciu godzinach pracy kilku ludzi, powstaje metalowa kuchenka.

Orzeszki Kola

Orzeszki Kola Bardzo popularną używką w Afryce Zachodniej są orzeszki Kola - brązowawe lub zielone z zewnątrz, czerwone w środku orzechy wielkości kasztana, można kupić na bazarach większości miast regionu. Żują je głownie mężczyźni, którzy uważają je, za doskonały środek na potencję (w istocie, Kola zawierają kofeinę oraz mniejsze ilości innych stymulatorów). Jest to również nieodłączny element transakcyjny przy zawieraniu małżeństw.
Orzeszki rosną na drzewach z rodziny kakaowców, głównie w Nigerii, Gwinei i Wybrzeżu Kości Słoniowej. Zanim nie zostały zastąpione syntetykami, były jednym z głównych składników napojów typu Cola. W 2000 roku, złe zbiory spowodowały wzrost cen tej używki w Senegalu, z 25 do 90 tysięcy CFA za worek.

Przerwa techniczna

Autobus wolno toczy się na asfalcie. Kilometr wcześniej, z hukiem rozrywanego granatu strzeliła jedna z tylnych opon - dobrze, że była to para, więc mogliśmy powoli dojechać do posterunku granicznego, gdzie można było ją wymienić.
Podczas, gdy celnicy rewidowali nasz bagaż, mechanik wraz z grupą gapiów zabrał się do roboty. Odkręcenie zewnętrznego koła poszło sprawnie - zapasówka była już przygotowana do wymiany, gdy się okazało, że koło wewnętrzne w jakiś sposób się zaklinowało i nie sposób je zdjąć. Najpierw w ruch poszły ciężkie narzędzia - lewarek, metalowa sztaba. Mocnymi uderzeniami od wewnątrz, spod samochodu próbowano ruszyć zaklinowane koło, ale to ani drgnęło. Ktoś poszedł do stojącej obok ciężarówki, wracając z jeszcze większymi i cięższymi narzędziami. Kolejna seria uderzeń, a koło ani drgnie.
Gapie podrzucali coraz to nowe pomysły, ale żaden nie był skuteczny. Nie pomogła również jazda na flaku - koło jakby przyspawane nie chciało ustąpić nawet na milimetr. Sytuacja stawała się beznadziejna - upłynęła godzina impasu, zrezygnowani podróżni poukrywali się w cieniu a my zaczęliśmy się rozglądać za innym środkiem transportu. Ruch na granicy jest jednak minimalny.
Mechanik cały czas dłubał przy kole w asyście garstki najwytrwalszych gapiów. W końcu przyszło olśnienie - trzeba odkręcić śruby! Po minucie pięć nakrętek leżało już obok zdjętego koła.

Ghana

Żaby na granicy

Na granicy Burkina Faso z Ghaną dotarliśmy po zmroku. Mały autobus z Wagadugu zakończył bieg po ghanijskiej stronie. Burkina pożegnała nas budką strażniczą, gdzie w towarzystwie tuzina żab i ospałego urzędnika dopełniliśmy wymaganych formalności. Płazy nie robiły sobie nic z naszej obecności, najwyraźniej przyzwyczajone, by ktoś odwiedzał je w tej swoistej symbiozie z człowiekiem.
Wsiedliśmy do taksówki, jadącej w kierunku Bolgatanga. Kilka minut po zapłaceniu z góry za kurs kazano nam zmienić pojazd, po czym nowy kierowca zażądał byśmy zapłacili i jemu. Próba przekrętu. Za kierowcą stanęło kilku wyrostków, żywo argumentując swoje bandyckie racje. Słowne przepychanki okazały się bezskuteczne, więc oświetliłem latarką tablice rejestracyjne, zapisałem na dłoni numer i ruszyłem z powrotem w kierunku posterunku.
Wróciliśmy z porucznikiem policji, banda taksówkarzy sprzedała mu historię, która wyglądała mniej więcej tak: rzeczywiście ktoś nas próbował oszukać, ale gdy poszliśmy na policję, oni ruszyli w pościg i odebrali złodziejowi łup. Opowiastka szyta bardzo grubymi nićmi, ale odzyskaliśmy pieniądze i zrezygnowaliśmy z dalszych dociekań. Kierowca taksówki do końca trasy starał się być bardzo uprzejmy, odwiózł nas pod sam hotel.
<<< Wstęp i mapa
Informacje >>>